piątek, 5 marca 2021

Rozdział IV ~ Krótki poradnik jak zostać drzewem

 



      Bogowie musieli naprawdę nienawidzić Marion Violetson, skoro zesłali jej coś takiego. No kurwa. Nie wystarczyło im to, że pochodziła z Siódemki i za uczucia, którymi darzyła pewną zwyciężczynię, mogła trafić na plac?
      Cisza, która zapadła po wyznaniu Natashy ciągnęła się w nieskończoność. Marion wstała w końcu.
- Jeśli to wszystko, to ja już pójdę w cholerę - starała się brzmieć jakby cała ta sytuacja nie robiła na niej żadnego wrażenia. - Dobranoc - nie czekając na odpowiedź, wyszła. Szybkim krokiem ruszyła do swojego przedziału i weszła do środka. Zamknęła drzwi i oparła się o nie, zsuwając się na podłogę.
     Powinna być wściekła. I była, ale nie na tę osobę, co trzeba. Niestety los był złośliwy i Marion nie potrafiła złościć na Natashę. W końcu ten chłopak sam się o to prosił, kiedy się zgłaszał. Nigdy nie rozumiała osób, które zgłaszały się na Igrzyska, żeby zyskać sławę. Co innego, gdy chciało się chronić rodzinę. Ale Zawodowcy najwyraźniej byli po prostu stanem umysłu.
      Nawet nie miała siły, żeby się przebrać. Po prostu zwaliła się na łóżko i poszła spać.
Znowu się zaczęło. Te szepty, że powinna podziękować swojej mentorce. Uderzenie w twarz. Krew cieknąca z nosa. Teraz wiedziała, skąd to się wzięło. Pierdol się, Drew. I zapisz się na terapię.
      Powiedzenie, że się nie wyspała, byłoby cholernym niedopowiedzeniem. Ledwo zmrużyła oko. Koszmary plus tornado entuzjazmu zwane bliżej Ceri Vogue, skutecznie pozbawiły ją szansy na sen.
- Marion! Wstawaj. Czeka cię kolejny cudowny dzień - zawołała opiekunka trybutów z Siódemki. Ciekawe wytłumaczenie cudownego dnia.
    Marion przekręciła się na drugi bok.
- Spierdalaj - mruknęła i naciągnęła kołdrę.
  Niestety Vogue nie zrezygnowała z prób obudzenia trybutki.
- Marion! Śniadanie za dziesięć minut!
     Violetson próbowała zignorować Ceri, ale, jako że ta się nie poddawała, musiała w końcu ulec. Zdusiła w sobie chęć mordu na kobiecie i niechętnie zwlekła się z łóżka. Musiała jednak przyznać, że determinacja Vogue była imponująca. Nie, żeby ją polubiła czy coś.
     Nawet nie przejmowała się ubiorem, po prostu wyszła z przedziału w tym, w czym spała. Otworzyła drzwi z takim rozmachem, że omal nie uderzyła nim Ceri.
- Marion! Co to za maniery?! Tak możesz się zachowywać w swoim dystrykcie, a nie w porządnym kapitolińskim pociągu!
     Była tak niewyspana, że jedyne, na co miała siłę, to pokazanie jej obraźliwego gestu i ruszenie przed siebie do wagonu jadalnego.
     Śniadanie, cóż. Śniadanie przebiegło w miarę spokojnie, mimo obecności Vogue i Cambera. Przez cały posiłek beznamiętnie przesuwała widelcem po talerzu. Wiedziała, że powinna coś zjeść, ale nie była w stanie. Igrzyska i koszmary nie wpływają dobrze na trawienie. Kilka razy złapała się na tym, że omal nie wylądowała twarzą w jedzeniu. W końcu wstała bez słowa od stołu i zamknęła się w pokoju.
    Reszta podróży minęła szybko. Próbowała złapać choćby odrobinę snu, ale kiepsko jej to wyszło. 
     Kiedy wreszcie przybywają do Kapitolu, Marion była na skraju załamania. Ceri ze swoim wszechobecnym entuzjazmem jej tego nie ułatwiała.
     Miasto, które rządziło całym Panem. Telewizja nie kłamała, o ironio, było imponujące. Wieżowce sięgały nieba, a u ich podnóża, po szerokich, utwardzonych ulicach sunęły błyszczące samochody i spacerowali dziwnie ubrani ludzie o osobliwych fryzurach i pomalowanych twarzach, ludzie, którzy nigdy nie zaznali głodu. Wszystkie barwy wydawały się Marion sztuczne. Jak całe miasto. Róż był zbyt intensywny, zieleń przesadnie jaskrawa, a od żółtego bolały oczy. 
      Ból to mało powiedziane, to była najprawdziwsza agonia. Chyba tak można jak prościej opisać depilację. Ale od początku.
      Kiedy Ceri wprowadziła ich do jednego z budynków, który okazuje się być Centrum Odnowy Biologicznej.
     Zmusiła Marion do wejścia do jednego z pokoi, a Johna do drugiego i kazała im czekać.
    Violetson nie musiała długo czekać. Chwilę po odejściu Ceri, do środka dotarły trzy dziwacznie ubrane osoby. Jej ekipa przygotowawcza.
  Byli bardziej destrukcyjni niż Vogue. Paplali jedno przed drugie.
     Zack Cade - pierwsza osoba i jedyny mężczyzna w jej ekipie miał na sobie kolorowy garnitur, pod szyją apaszkę tegoż koloru, a zamiast włosów miał na głowie błyszczącą, złotą galaretę - kłócił się z Pamelą Swift o jej obgryzione paznokcie. W końcu Zack się poddał i to Pamela zajęła się paznokciami. Kobieta miała na sobie delikatną seledynową sukienkę do kolan i zgniłozielone bolerko. Jej fryzura była dziwniejsza niż strój (seledynowo-czarne skręcone strąki i seledynowa grzywka), a usta umalowane na seledynowo. Natomiast Cade nacierał w nią jakieś pianki.
    Ostatnia z nich, bodajże Claudia Avila zajęła się depilacją. Miała stojące różowe włosy i była ubrana w suknię koloru mieszanki fioletu i szarości, a na twarzy miała siatkę. Wyglądała, jakby ktoś nałożył jej na twarz sieć rybacką, tylko czystszą.
      Kiedy skończyli ją depilować i ogólnie molestować, poczuła się oskubany indyk. Kolejny wniosek do listy: depilacja woskiem była jeszcze gorsza niż wizja śmierci na arenie. Przynajmniej tam nikt nie będzie wyrywał jej włosów z całego ciała, nie licząc tych na głowie, bo te na szczęście jej zostawili.
     Ekipa w końcu zostawiła ją sama w pokoju, zupełnie nagą. Chwilę po ich odejściu przyszła niewysoka, pulchna kobieta. Była ona ubrana w długą do ziemi suknię z ciemnozielonej skóry, a jej włosy w tym samym kolorze wyglądały na owinięte wokół pomarańczowego wałka na czubku głowy. Jej skóra (no dobra, cera) była bardzo blada, a oczy i usta w kolorze sukni. Devona Cośtam we własnej osobie. Stylistka, która od trzydziestu lat przebierała trybutów z Siódemki za drzewa. No cudownie. Zawsze marzyła, żeby zostać drzewem.
    Devona pomogła Marion ubrać się w strój na Paradę i zaprowadziła ją do lustra, żeby mogła zobaczyć efekt ciężkiej pracy stylistki.
    Violetson nie była za bardzo zachwycona, tym co zobaczyła. Miała na sobie brązową, sztywną sukienkę z materiału imitującego korę, wąską w talii i rozkloszowaną w obie strony. Dół sięgał ziemi i uformowano go w kształty przypominające korzenie, góra kończyła się pod pachami i miała kształt kielicha wypełnionego sztucznymi kwiatami i czymś, co przypominało dzikie jabłka; część tego zielska wystawała na zewnątrz, drażniąc obolałą skórę pod pachami. W talii miała zawiązaną zieloną kokardę. Włosy były ulizane, ułożone tak, żeby nic nie odstawało, i na to nałożony wianek z młodych gałązek i kwiatów.
    Uniosła dłoń, żeby się podrapać, ale Devona uderzyła ją po ręce.
- Nie dotykaj - powiedziała.
- Drapie mnie.
- Uroda wymaga poświęceń.
    No co za jędza.
      Blight pomógł jej wejść na rydwan i stanęła obok Johna, który w swoim kostiumie wyglądał na większego, niż jest. Jedyne co ją pocieszało to, że wyglądał równie idiotycznie, co ona. 
     Rydwan Szóstki ruszył. Teraz miała być ich kolej. Wyjechali.
      Pokazywano ich równie często jak innych, chociaż to trybuci z Jedynki zgarnęli najwięcej czasu antenowego. Diamond i Emerald mieli na sobie kombinezony wysadzane płytkami z kamieni szlachetnych; w przypadku Diamond są to diamenty, a u Emeralda - szmaragdy, ułożonymi równiutko jedna przy drugiej do tego stopnia, że zdawało się, iż są uszyte z samych klejnotów. Nawet we włosach mieli te kamienie. Od tego wszystkiego Marion rozbolały oczy.
         Natomiast Drew, niech spadnie ze swojego rydwanu i rozwali głupi ryj, miała na sobie coś w stylu munduru Strażnika Pokoju, tylko że nabijanego ćwiekami, i cały czas okrutnie się uśmiechała. Violetson zaczęła coraz bardziej jej nie cierpieć. Już pal sześć to, że ta franca uwzięła się na Natashę, po prostu było coś w niej, co sprawiało, że Marion miała ochotę zedrzeć jej z twarzy ten durny uśmiech.
       Przemówienie prezydenta Snowa jak co roku było stekiem koszmarnych bzdur. Rydwany zrobiły ostatnie okrążenie, by wjechać do z powrotem do stajni pod ośrodkiem.
- Wyglądaliśmy idiotycznie! - burknęła Violetson, gdy Blight pomógł jej zejść z rydwanu. 
- Nieprawda! - zaprotestowała Ceri. - Wypadliście świetnie! Myśl pozytywnie! 
- Zęby mnie bolą tej słodyczy! - warknęła na nią - Mogłabyś na chwilę przystopować?! Wyglądaliśmy koszmarnie jako koszmarne drzewa!
   Nagle rozległ się kobiecy głos:
- Lubię tę dziewczynę. Ma ikrę - wszyscy odwracają się. Za nimi stała kobieta na oko koło trzydziestki. Ubrana była w czarny kombinezon ze złotymi akcentami a czarne włosy miała związane w kucyk. Marion musiała przyznać, że wyglądała całkiem nieźle. - Nie to, co ten mój zdechlak. Czternasty rok już mentoruję i jeszcze nie trafiła mi się taka ciota! Nawet Scott traci cierpliwość!
    Podeszła do nich. Marion zauważyła, że jak tylko nieznajoma się odezwała, Ceri zrobiła taktyczny odwrót, a Blight wyglądał, jakby miał dostać zawału.
- No co? Patrzycie się na mnie, jakby Ivo Teura trzepnął was miotłą. Zresztą nieważne - machnęła ręką - Blight, przestań tak się na mnie gapić! Przecież cię nie ugryzę!
- Clarie, przestań straszyć ludzi - odpowiedziała jej spokojnie Eve, chociaż po jej oczach było widać, że była gotowa na konfrontację.
- A ty powiedz swojemu kochasiowi, żeby przestał się na mnie patrzeć jak sroka w gnat - odparowała Clarie. - W Trójce nie mamy zwyczaju zjadać ludzi. To nie Szóstka - parsknęła.
   Blight uciekł wzrokiem gdzieś na podłogę.
- Zuch chłopak! - mruknęła kobieta z krzywym uśmiechem.
   Natasha nachyliła się do Marion i szepnęła jej do ucha:
- Jako twoja mentorka dam ci dobrą radę. Nie bądź taka, jak Clarie Black.
    Kolejny kobiecy głos włączył się w dyskusję:
- Black, do kurwy nędzy! Zbierz swoje sierotki i rusz w końcu dupę! Nie mogę dłużej patrzeć na te koszmarne kostiumy! Pieprzona Jedynka! Dlaczego co roku musimy błyszczeć jak psu jajca?!
    Clarie przewróciła oczami i ruszyła w kierunku głosu, ale zanim odeszła, posłała Johnowi takie spojrzenie, że ten wyglądał, jakby miał schować cię pod ziemią.
    Kiedy zniknęła, wszyscy odetchnęli z ulgą.

czwartek, 25 lutego 2021

Rozdział III ~ Rewelacje

 


  Ruszyła w kierunku wagonu jadalnego. Znów obleciał ją strach i mnóstwo wątpliwości.

Litości, Violetson. To tylko kolacja. Co może pójść nie tak? 

Wszystko. Jeśli połączy się obecność Natashy, jej beznadziejne zauroczenie i Johna zapatrzonego w dalszym ciągu w Jacoba jak w obrazek, to mógł z tego wyjść niezły bałagan.

Drugi wniosek na dziś: miłość to złośliwa suka.

   W końcu zmusiła się do wejścia. W środku byli tam tylko Blight i John. No pięknie. Usiadła z dala od Cambera, postanawiając w duchu, że nie da się sprowokować. Niestety długo jej obietnica nie pożyła. John jak to John rzucił złośliwą uwagę na temat nieobecności Moore, więc i tak już wyczerpana cierpliwość Marion poszła w cholerę i warknęła w jego stronę:

- Zamknij się, Camber. Nikt nie ma ochoty cię słuchać.

   Blight próbował ich uspokoić, ale jego głos zatonął w morzu nieodwzajemnionej miłości i frustracji. 

  Nagle rozległ się wrzask należący chyba do Eve. Wszyscy zamilkli. 

- Wyłaź z tego sracza, do kurwy nędzy! 

   Brawa dla Eve Taylor. Właśnie powstrzymała armagedon. Chwilę później do wagonu weszła rzeczona mentorka, a za nią Natasha, która nadal wyglądała świetnie. Nawet z opuchniętym policzkiem. Więc plotki o temperamencie Taylor były prawdą. Zanotować: pod żadnym pozorem nie podpadać Eve.

   Marion nigdy nawet nie stała obok nadopiekuńczej przedszkolanki (ten tytuł już dawno obsadzony), ale w młodej zwyciężczyni było co takiego, co sprawiało, że Violetson była gotowa zamordować każdego, kto ją skrzywdzi. Miłość ogłupia.

- Skoro prawie wszyscy są, możemy zacząć kolację - powiedział Blight, kiedy cisza stała się zbyt męcząca

   Kolacja nie należała do tych udanych, a kiedy dołączyła do nich Ceri... Cierpliwość dziewczyny była na skrajnym wyczerpaniu. To się aż prosiło o katastrofę.

   Po kolacji Vogue dostała coś, co Eve określiła jako "zew pudru" (trafne określenie) i zostali sami.

- Opowiedzcie coś o sobie - powiedział Blight.

- Nazywam się Marion Violetson, mam 16 lat. Całkiem nieźle posługuję się siekierą i nożami - wyrzuciła z siebie. Starała się brzmieć pewnie, ale ciężko było zebrać myśli, kiedy obok ciebie siedzi osoba, którą po cichu się adoruje.

   A kiedy John się odezwał, było już wiadomo, że nic i nikt nie wstrzyma tej dwójki przed rozpętaniem piekła.

- Nazywam się John Cramber, mam 16 lat. Nie mam dziewczyny... - zaczął.

- Nie dziwię się - prychnęła Marion. Wbrew wszystkiemu było jej go żal. To nie była jego wina, że zakochał się w największym dupku i to, że pochodził z Siódemki. Grapes miał specyficzne poglądy na temat miłości osób tej samej płci.

- Kontynuuj - powiedziała chłodno Eve.

- I jestem silny i potrafię walczyć na miecze i... rzucać trójzębem...

    Dziewczyna wybuchła śmiechem, tak donośnym, że reszta popatrzyła na nią jak na wariatkę, ale w tamtej chwili miała to gdzieś.

- Walczyć na miecze. A to dobre - uśmiechnęła się do niego szyderczo - A skąd ci się wzięły trójzęby?

- Może po prostu John wyciągnął je sobie z ucha? - odezwała się w końcu Natasha. I, o ludzie. Jej głos jest taki cudny...

Marion parsknęła głośniej. 

- To nie jest śmieszne - oburzył się John. - A ty jesteś żałosna!

- Ja? Chyba ty! Jesteś kompletnym dupkiem, który przez całe życie, najpierw chował się pod mamusiową spódnicą, a później strugał chojraka i terroryzował tych, którzy w twoim mniemaniu są od ciebie gorsi - syknęła - I słowo honoru, że jeśli nie zamkniesz tej parszywej gęby, to tracisz coś cenniejszego niż zęby.

  Johna zatkało. Wstał od stołu i mamrocząc pod nosem, wyszedł z przedziału. Zapadła cisza.

- No co? - powiedziała - Ten dzieciak po prostu źle na mnie wpływa.

- Bardzo go nienawidzisz? - zapytał w końcu Blight. Zdziwiło ją jego pytanie, ale na nie odpowiedziała.

- Nikogo nie darzę tak silną nienawiścią jak jego.

    Nienawiść to niezbyt odpowiednie słowo, ale cóż, to co zostało wypowiedziane, nie cofniemy. Podobieństwo między nimi nie pozwalało im się dogadać. Sytuacji nie pomagało to, że to Natasha zabiła Jacoba. Totalnie sobie na to zasłużył, ale miłość jest ślepa i głupia.

- Już to gdzieś słyszałam - Eve uśmiechnęła się krzywo - Ale to dobrze.

 A teraz gwóźdź programu. Dożynki w innych Dystryktach. I siedzenie obok Natashy Moore. Koniec świata.

    Jedynka: ochotnicy. Blondynka o imieniu Diamond i chłopak imieniem Emerald. Kto im nadaje takie kretyńskie imiona?

    W Dwójce zgłosiła się Drew Campbell... Marion kątem oka zauważyła, że Natasha na widok Campbell się wzdrygnęła. Już jej nie lubiła. 

    Natomiast jej partner, bodajże Cole wyglądał na całkiem porządnego i także był ochotnikiem.

   Nagle poczuła ból w ramieniu. Moore przysunęła się do niej bliżej i wbijała jej paznokcie w ramię.

- Natasha, to boli.

- Przepraszam - wymamrotała, ale Violetson nie miała tego za złe. Jakoś nie potrafiła się na nią gniewać. Miłość ogłupia.

- Nigdzie nie idź - szepnęła niemal błagalnie i miała ochotę napluć sobie w twarz - Nie drap, ale się stąd nie ruszaj - Marion przysunęła się do niej bliżej.

    Trybuci z Trójki wyglądali bardzo przeciętnie, natomiast w Czwórce zgłosili się Agnes i Louis, oboje duzi i stanowiący potencjalne zagrożenie.

    Piątka i Szóstka nie wyróżniała się niczym.

    Marion musiała przyznać, że z Johnem wypadli nawet dobrze.

    Ósemka i Dziewiątka wpadły jednym uchem, a wypadają drugim, za to chłopak z Dziesiątki…

    Chłopak z Dziesiątki miał chyba z metr dziewięćdziesiąt, szerokie bary, długie ciemne włosy i imponującą - jak na osiemnastolatka - brodę. Wchodząc na podium, uśmiechał się szeroko i rozsyłał całusy na wszystkie strony. Robiło się coraz ciekawiej…

  Jedenastka: Barley i Rye. On chudy, ale wysoki prawie jak ten z Dziesiątki, ona chuda i drobna.

  Dwunastka: para dzieciaków i mentor nawalony jak stodoła. Nic nowego.

- Wyglądacie jak dwa króliki zahipnotyzowane przez węża - powiedziała pogodnie Eve Taylor.

  Faktycznie, siedziały przyciśnięte do siebie i obie gapiły się w ekran tak samo przerażonym spojrzeniem. Na słowa Eve natychmiast się od siebie odsunęły.

- I co myślisz? - zapytała w końcu Natasha.

- Jestem pewna, że John załatwi ich bez problemu wyciągniętymi z ucha trójzębami - uśmiechnęła się Marion szyderczo -  Martwią mnie Zawodowcy i chłopak z Jedenastki.

- A co z sojuszami? - zapytał Blight.

- Z pewnością nie  ten dupek. Ani nikt inny. Nie mam ochoty obudzić się z nożem wbitym w plecy.

    Nagle nastała kolejna niezręczna cisza.

- Coś się stało? - zapytała i momentalnie pożałowała. Coś jej mówiło, że to ma związek z koszmarami lub Drew Campbell. Znając jej szczęście, dotyczyło obu tych rzeczy.

- Musisz jej powiedzieć - powiedziała Eve do Natasha - Albo ja to zrobię.

- Muszę?

- Tak.

     Natasha wzięła głęboki oddech.

- Masz przejebane - zwróciła się do swojej trybutki.

- Co ty nie powiesz.

- Przekaż swojej przyszłorocznej trybutce, że widzimy się na arenie. Tak powiedziała mi Drew Campbell podczas mojej wizyty w Dwójce.

- O kurwa.

No to wszystko jasne. Miała przesrane. Bogowie naprawdę musieli jej nienawidzić.

___________________

Diamond (ang.) - diament

Emerald (ang.) - szmaragd

Barley (ang.) - jęczmień

Rye (ang.) - żyto


czwartek, 18 lutego 2021

Rozdział II ~ Obiecanki cacanki


- Są jacyś ochotnicy? - zapytała Ceri, kiedy John wszedł na scenę i stanął po jej lewej stronie.
No jasne. Vogue była pewnie święcie przekonana, że wszystkie dzieciaki w Dożynkowym wieku rzucą się na estradę, żeby zginąć ku uciesze Kapitolu. To nie Dwójka, paniusiu. Tu nikt nie jest tak głupi.
- Oto dumni reprezentanci Dystryktu Siódmego! Podajcie sobie ręce! - zawołała Ceri.
    Po zakończonych Dożynkach opiekunka zaprowadziła tegorocznych, jak lubiła o nich mówić, szczęściarzy do Pałacu Sprawiedliwości. Jeden ze Strażników Pokoju (wbrew nazwie nie byli zbyt pokojowi) zabrał Violetson do bogato ozdobionego pomieszczenia. Nie mając nic ciekawszego, usiadła na kanapie i czekała na wyrok.
 
  Nie musiała długo czekać. Ledwo usadziła się, drzwi otworzyły się i do pokoju weszli rodzice dziewczyny. W milczeniu usiedli obok córki i objęli ją czule. Słowa nie były potrzebne. I co mogli powiedzieć? Że widzą się po raz ostatni? Że wszystko będzie dobrze? Bzdury. Nic już nie będzie dobrze.
  Minęło może dwie, trzy minuty, kiedy usłyszeli opryskliwy głos Grapesa:
- Koniec tych czułości. Wynocha! Następna! Szybciej! Nie mam całego dnia!
Marion pożegnała się szybko z rodzicami. Żadne z nich nie miało ochoty na konfrontację z Głównym.
  Kolejną osobą była Melody, która po prostu stanęła nad Violetson.
- Nie mamy zbyt wielu czasu - zaczęła - Po... prostu wróć, dobrze? Żywa. Nie zniosę straty kolejnej ważnej dla mnie osoby... nie po tym... - głos jej się załamał. 
  Marion doskonale wiedziała, że jej przyjaciółka ciężko zniosła śmierć swojego brata, Emila. Ledwo udało się jej po tym pozbierać. Przez całe sześćdziesiąte siódme igrzyska trzymała się nadziei, że znowu go zobaczy, jednak nie mogła się pozbyć uczucia, że w dniu Dożynek widzieli się po raz ostatni.
- I mam coś dla ciebie - w końcu się odezwała, ale w tej samej chwili znów rozdarł się Główny:
- Koniec czasu! Kurwa! Koniec tego dobrego!
Melody przewróciła oczami, wcisnęła jej coś do ręki i wyszła. Jak widać obecność Grapesa źle wpływała na wszystkich.
Marion znowu została sama. Nie spodziewała się już nikogo więcej.
 Spojrzała na rzecz, którą wcisnęła jej przyjaciółka. To był wisiorek z siekierą, ten sam, który Emil miał na swoich Igrzyskach. 
Drżącymi dłońmi zapięła na szyi łańcuszek i wiedziała, co powinna zrobić; wziąć się w garść i wygrać. Miała przecież dla kogo, prawda?
- Mel, obiecuję, że wygram i pomszczę cię i Emila - szepnęła, zaciskając palce na naszyjniku.
    Jeszcze przez parę minut siedziała sama. W końcu pojawiło się tornado entuzjazmu znane bliżej jako Ceri.
- Chodź szczęściaro - zapiszczała i uśmiechnęła się szeroko, a Marion miała ochotę ją utłuc.
    Przy wyjściu z Pałacu Sprawiedliwości (ze sprawiedliwością to nie wiele miało wspólnego) dołączył do nich John oraz mentorzy i wszyscy wsiedli do samochodu. 
     Dotarcie na dworzec zajęło im w miarę szybko. Natomiast przepchanie się do pociągu przez tłumy ludzi trochę trwało.
   Stali jeszcze przez kilka minut w drzwiach pociągu, żeby jak to określiła Vogue "pokazać się ludziom". Na szczęście dla resztek cierpliwości Marion, to nie trwało zbyt długo i w końcu pociąg ruszył.
   Violetson z radością pozbyła się Ceri. Dla niej kobieta była kłębkiem niepohamowanej radości, czego dziewczyna zupełnie nie rozumiała. Jak można się tak ekscytować, kiedy dzieciaki, które w większości gówno wiedziały o życiu, szły na śmierć? Ale przy ludziach, którymi miała wcześniej do czynienia była gdzieś pomiędzy kokardami do włosów a tęczą.
     Zamknęła się w pokoju, który jej przydzielono na podróż. Miała całą godzinę tylko dla siebie i nie zamierzała jej zmarnować. 
      Wzięła prysznic. Co prawda kąpała się już dzisiaj, ale nie zawsze miało się okazję myć się w ciepłej wodzie. Spędziła w kabinie ponad pół godziny, rozkoszując się ciepłą wodą. Umyła nawet włosy.
  W końcu stanęła owinięta w ręcznik przed wielką szafą i po długich rozmyślaniach, wybrała zieloną bluzkę oraz długie czarne spodnie. Nad butami zastanawiała się chwilę i założyła buty na niewielkim obcasie, bo nie miała zamiaru złamać nóg przed Igrzyskami. Lekko mokre włosy związała w kucyka. Zerknęła na zegar wiszący na ścianie. Miała jeszcze dziesięć minut do kolacji. Bała się tego cholernie. Sama nie wiedziała, co przerażało ją najbardziej.
  Wzięła głęboki oddech.
Dam radę. To tylko kolacja. I będzie na niej Natasha... Zamknij się, Violetson
  Uśmiechnęła słabo się do swoich myśli i w końcu poczuła się wolna. Od strachu, co się stanie, kiedy jej uczucia wyjdą na jaw. Dystrykt Siódmy nie był dobrym miejscem dla takich jak ona. Nie była już Siódemce, mogła wreszcie poczuć chociaż trochę sobą.
Doskonale wiedziała, że nie ma szans na odwzajemnienie tego kuriozalnego uczuciu, nie tam stąd pochodziła. A poza tym Natasha miała chłopaka, co prawda zdaniem Marion nijakiego i bez charakteru, ale jednak miała, a Violetson nie należała do osób, które budują swoje szczęście na nieszczęściu innych. Więc po prostu adorowała po cichu Moore. I liczyła, że kiedyś jej to przejdzie. Musiało, ale jak przekonała się później, los jest złośliwą suką.

środa, 10 lutego 2021

Rozdział I ~ Dożynki, czyli jak zostać kozłem ofiarnym

Dla Toćki Grozdew-Rickman, za bycie najlepszą i najważniejszą osobą w moim życiu, bez której pewnie nie ruszyłabym dupy




   Gdyby to od niej zależało, przespałaby cały dzień i o jeden dzień dłużej. Albo najlepiej całe życie. Jednak rzeczywistość była  bezwzględna i Marion Violetson musiała w końcu zwlec dupę z łóżka. Niechętnie usiadła i zrzuciła z siebie kołdrę, klnąc na tych, co sześćdziesiąt dziewięć lat temu  wymyślili Głodowe Igrzyska. Pogratulować inteligencji.

  Spojrzała na zegarek, stojący na powoli rozlatującej się szafce i zerwała się nagle, omal nie potykając się o własne nogi. Została jej godzina do Dożynek. Cholera jasna. Klęła na siebie i na własną głupotę. W żaden sposób nie winiła rodziców, że nie obudzili jej wcześniej. Wiedziała, że chcieli jej dać się wyspać przed możliwą egzekucją, bo jak można inaczej nazwać pobyt na Arenie?

   Ruszyła w kierunku kuchni i zastała tam rodziców, kończących jedzenie śniadania. Przywitała się z rodzicami i zaczęła jeść

  Śniadanie minęło w ciszy przeplatającej się zdawkowymi uprzejmościami. Tego dnia wszyscy czuli się wypluci. No cóż, najwyraźniej myślenie o tym, że mogą nigdy nie zobaczyć swojego dziecka, nie wpływa dobrze na nastrój.

   W końcu wstała od stołu i ruszyła do łazienki, żeby się przygotować na Dożynki. Weszła do balii, która zastępowała im wannę. Woda była ledwo ciepła, ale Marion już się do tego przyzwyczaiła. Rzadko miała okazję myć się w cieplejszej wodzie. To była norma w Siódemce, a zwłaszcza na Polanie. Nie każdego było stać.

   Mycie się zajęło jej trochę czasu. Pozbycie się brudu, który zalegał od kilku dni, jednak zajmuje. Włosów nie myła, przecież i tak nikt w tłumie by tego nie zauważył, prawda? Szanse, że ją wylosują, były znikome. Owszem brała astragale, bo jak inaczej miałaby przeżyć, i pochodziła z zapyziałej dziury, jaką była Polana, ale było wiele innych dzieciaków, które miały większe szanse wylądować tego roku na Arenie niż ona. Prawda? 

  Jednak coś nie dawało jej spokoju. Wciąż nie mogła pozbyć się myśli, że stanie się coś, co zmieni jej i tak nudne życie, na zawsze. I to nastąpi dzisiaj.         

   Wycierając się, myślała o śnie, który nachodził ją od jakiegoś czasu. Szepty, że powinna podziękować za swój los mentorce. Ból w całym ciele. Nóż przesuwany po jej twarzy…

- Marion, pośpiesz się. Proszę – do łazienki zajrzała matka Marion, wyrywając ją z zamyślenia.

- Już, idę – tak szybko jak mogła, ubrała się w zieloną sukienkę, którą miała po mamie i balerinki. Zerknęła na lekko popękane lustro i związała swoje ciemnobrązowe włosy w kok. Wolała się nie spóźnić. Lepiej było nie prowokować losu, a zwłaszcza jak Główny Dystryktu to skończony chuj.

  Wyszła z łazienki i ruszyła w przedpokoju, gdzie czekali na nią rodzice i… jej najlepsza przyjaciółka, Melody, która nabrała zwyczaju wchodzenia do domu Violetson jak do własnego.

- No wreszcie ruszyłaś swoją leniwą dupę – oznajmiła, gdy tylko zobaczyła przyjaciółkę – Myślałam, że się nie doczekamy.

- Nie wiedziałam, że tak ci śpieszno na Dożynki – odparowała Marion.

- Po prostu chce mieć to za sobą – odpowiedziała zdawkowo. 

   No tak. Kto jak kto, ale Melody miała pełne prawo nie przepadać za Dożynkami i całą ideą Igrzysk, w końcu dwa lata temu straciła ukochanego brata.

Droga na plac minęła w ciszy. Nikt nie ma ochoty do rozmów. Niestety Dożynki nie sprzyjają radosnym pogawędkom. Dziewczyny pożegnały się z rodzicami (matka Melody czekała już na placu) ruszyły do sektora dla szesnastolatków, wcześniej wpisując się na listę.

   Idealnie o drugiej burmistrz wszedł i na mównicę i zaczął opowiadać stek bzdur o historii Panem, czym odczytał listę dotychczasowych zwycięzców z Siódemki. Dwa pierwsze nazwiska nic jej nie mówiły. Natomiast reszta natomiast była dziewczynie znana. Marion w ogóle nie zwracała na słowa burmistrza, który swoją drogą był nieprzyjemnym typem, tylko przyglądała się osobom znajdujących się na estradzie.

   Pierwszy fotel należał do burmistrza, a na drugim siedziała Ceri Vogue, która właśnie przyjechała z Kapitolu  i promieniała entuzjazmem. Miała przerażająco radosny uśmiech, wielki kwiat z kolorowej wstążki wpleciony w różowe włosy z białymi pasemkami, różowy tatuaż na lewym policzku i części szyi oraz długą suknię w kolorze intensywnej czerwieni. Wyglądała, jakby krwawiła.

   W następnym fotelu zasiadła  drobna czterdziestoparoletnia blondynka – Eve Taylor - zwyciężczyni. Dalej trzech mężczyzn - również zwycięzców - w wieku od trzydziestu do czterdziestu lat - Charlie Allen, Brad Stinson i Marc Lugo (szczerze mówiąc, dla niej wyglądali identycznie) i Blight Branch – którego kojarzyła z nazwiska tylko dlatego, że wygrał za jej życia. Na ostatnim siedziała zwyciężczyni ostatnich igrzysk, Natasha Moore.

   Marion musiała przyznać, że ubrana garsonkę w czarno-zieloną kratę i obuta w eleganckie czarne szpilki Moore prezentowała się całkiem nieźle. Nawet lepiej niż nieźle… Niestety niedane jej było dalej komplementować wyglądu Natashy (a szkoda), gdyż burmistrz skończył swoje przemówienie, które co roku było takie same i ociekało samouwielbieniem i przedstawił wszystkim Ceri, która energicznie wstała i równie energicznie weszła na mównicę.

- Przystąpmy do losowania! Panie mają pierwszeństwo!

   Opiekunka podeszła do kuli z nazwiskami dziewcząt, wyciągnęła karteczkę i wróciła na mównicę.

Bogowie, jeśli istniejecie, żebym to nie była ja. Ani Melody.

  - Bohaterką dzisiejszego dnia zostaje… - Ceri prowokująco powoli wygładziła papierek, a wszyscy obecni wstrzymali oddech, a Marion zacisnęła dłonie w pięści – Marion Violetson!

Przykra lekcja na dziś. Bogowie, nawet jeśli istnieją, mają wszystkich głęboko w dupie.

- No chodź tu do nas, szczęściaro – zawołała radośnie opiekunka trybutów, a Violetson miała cholerną ochotę ją zamordować. Niestety musiała zaniechać tej straszliwej zbrodni. Nie uśmiechała się jej pogawędka z Grapesem, Głównym Siódemki, który był równie, a nawet bardziej popierdolony niż burmistrz Greene.

  Niechętnie ruszyła w kierunku sceny. Stanęła po prawej stronie opiekunki, niestety tyłem do zwycięzców.

- Teraz pora na panów! - zawołała znowu Ceri. Podreptała do puli z nazwiskami chłopców, włożyła do niej dłoń i wyciągnęła jeden z losów. Wróciła na mównicę i rozwinęła karteczkę. - Naszym drugim szczęściarzem jest... - urwała na chwilę, żeby stworzyć napięcie - John Camber!

   John Camber... Niestety Marion znała go za dobrze. Był jednym z dwóch pachołków Jacoba Hunta, który całkowicie przypadkiem został zamordowany rok temu przez Natashę Moore. Jak tu nie kochać bardziej tej dziewczyny. Hunt był znienawidzony w całym dystrykcie, równie mocno co burmistrz i Główny, co nikogo nie dziwiło, bo pasją tego gnojka było znęcanie się nad innymi, a Camber mu w tym pomagał, co prawda nie miał wyboru, ale to nikogo to nie obchodziło. Miał chłopak po prostu fatalny gust i żył właśnie w Siódemce. Podobnie jak Marion.

________________

No witam. Długo mnie tu nie było. Wiem. Powodów jest sporo. Jednym z nim było to, że historia, którą pisałam, przestała mnie satysfakcjonować. Potrzebowałam trochę czasu, żeby przemyśleć wszystko i zacząć od nowa. I oto jestem.

Standardowo zostawcie komentarz. Zawsze miło jest potem poczytać wasze opinie. Odsyłam was do historii Natashy. Może jak ja wróciłam, to Toćka również wróci. Zobaczymy.

Trzymajcie się ciepło. Do zobaczenia już niedługo.