środa, 10 lutego 2021

Rozdział I ~ Dożynki, czyli jak zostać kozłem ofiarnym

Dla Toćki Grozdew-Rickman, za bycie najlepszą i najważniejszą osobą w moim życiu, bez której pewnie nie ruszyłabym dupy




   Gdyby to od niej zależało, przespałaby cały dzień i o jeden dzień dłużej. Albo najlepiej całe życie. Jednak rzeczywistość była  bezwzględna i Marion Violetson musiała w końcu zwlec dupę z łóżka. Niechętnie usiadła i zrzuciła z siebie kołdrę, klnąc na tych, co sześćdziesiąt dziewięć lat temu  wymyślili Głodowe Igrzyska. Pogratulować inteligencji.

  Spojrzała na zegarek, stojący na powoli rozlatującej się szafce i zerwała się nagle, omal nie potykając się o własne nogi. Została jej godzina do Dożynek. Cholera jasna. Klęła na siebie i na własną głupotę. W żaden sposób nie winiła rodziców, że nie obudzili jej wcześniej. Wiedziała, że chcieli jej dać się wyspać przed możliwą egzekucją, bo jak można inaczej nazwać pobyt na Arenie?

   Ruszyła w kierunku kuchni i zastała tam rodziców, kończących jedzenie śniadania. Przywitała się z rodzicami i zaczęła jeść

  Śniadanie minęło w ciszy przeplatającej się zdawkowymi uprzejmościami. Tego dnia wszyscy czuli się wypluci. No cóż, najwyraźniej myślenie o tym, że mogą nigdy nie zobaczyć swojego dziecka, nie wpływa dobrze na nastrój.

   W końcu wstała od stołu i ruszyła do łazienki, żeby się przygotować na Dożynki. Weszła do balii, która zastępowała im wannę. Woda była ledwo ciepła, ale Marion już się do tego przyzwyczaiła. Rzadko miała okazję myć się w cieplejszej wodzie. To była norma w Siódemce, a zwłaszcza na Polanie. Nie każdego było stać.

   Mycie się zajęło jej trochę czasu. Pozbycie się brudu, który zalegał od kilku dni, jednak zajmuje. Włosów nie myła, przecież i tak nikt w tłumie by tego nie zauważył, prawda? Szanse, że ją wylosują, były znikome. Owszem brała astragale, bo jak inaczej miałaby przeżyć, i pochodziła z zapyziałej dziury, jaką była Polana, ale było wiele innych dzieciaków, które miały większe szanse wylądować tego roku na Arenie niż ona. Prawda? 

  Jednak coś nie dawało jej spokoju. Wciąż nie mogła pozbyć się myśli, że stanie się coś, co zmieni jej i tak nudne życie, na zawsze. I to nastąpi dzisiaj.         

   Wycierając się, myślała o śnie, który nachodził ją od jakiegoś czasu. Szepty, że powinna podziękować za swój los mentorce. Ból w całym ciele. Nóż przesuwany po jej twarzy…

- Marion, pośpiesz się. Proszę – do łazienki zajrzała matka Marion, wyrywając ją z zamyślenia.

- Już, idę – tak szybko jak mogła, ubrała się w zieloną sukienkę, którą miała po mamie i balerinki. Zerknęła na lekko popękane lustro i związała swoje ciemnobrązowe włosy w kok. Wolała się nie spóźnić. Lepiej było nie prowokować losu, a zwłaszcza jak Główny Dystryktu to skończony chuj.

  Wyszła z łazienki i ruszyła w przedpokoju, gdzie czekali na nią rodzice i… jej najlepsza przyjaciółka, Melody, która nabrała zwyczaju wchodzenia do domu Violetson jak do własnego.

- No wreszcie ruszyłaś swoją leniwą dupę – oznajmiła, gdy tylko zobaczyła przyjaciółkę – Myślałam, że się nie doczekamy.

- Nie wiedziałam, że tak ci śpieszno na Dożynki – odparowała Marion.

- Po prostu chce mieć to za sobą – odpowiedziała zdawkowo. 

   No tak. Kto jak kto, ale Melody miała pełne prawo nie przepadać za Dożynkami i całą ideą Igrzysk, w końcu dwa lata temu straciła ukochanego brata.

Droga na plac minęła w ciszy. Nikt nie ma ochoty do rozmów. Niestety Dożynki nie sprzyjają radosnym pogawędkom. Dziewczyny pożegnały się z rodzicami (matka Melody czekała już na placu) ruszyły do sektora dla szesnastolatków, wcześniej wpisując się na listę.

   Idealnie o drugiej burmistrz wszedł i na mównicę i zaczął opowiadać stek bzdur o historii Panem, czym odczytał listę dotychczasowych zwycięzców z Siódemki. Dwa pierwsze nazwiska nic jej nie mówiły. Natomiast reszta natomiast była dziewczynie znana. Marion w ogóle nie zwracała na słowa burmistrza, który swoją drogą był nieprzyjemnym typem, tylko przyglądała się osobom znajdujących się na estradzie.

   Pierwszy fotel należał do burmistrza, a na drugim siedziała Ceri Vogue, która właśnie przyjechała z Kapitolu  i promieniała entuzjazmem. Miała przerażająco radosny uśmiech, wielki kwiat z kolorowej wstążki wpleciony w różowe włosy z białymi pasemkami, różowy tatuaż na lewym policzku i części szyi oraz długą suknię w kolorze intensywnej czerwieni. Wyglądała, jakby krwawiła.

   W następnym fotelu zasiadła  drobna czterdziestoparoletnia blondynka – Eve Taylor - zwyciężczyni. Dalej trzech mężczyzn - również zwycięzców - w wieku od trzydziestu do czterdziestu lat - Charlie Allen, Brad Stinson i Marc Lugo (szczerze mówiąc, dla niej wyglądali identycznie) i Blight Branch – którego kojarzyła z nazwiska tylko dlatego, że wygrał za jej życia. Na ostatnim siedziała zwyciężczyni ostatnich igrzysk, Natasha Moore.

   Marion musiała przyznać, że ubrana garsonkę w czarno-zieloną kratę i obuta w eleganckie czarne szpilki Moore prezentowała się całkiem nieźle. Nawet lepiej niż nieźle… Niestety niedane jej było dalej komplementować wyglądu Natashy (a szkoda), gdyż burmistrz skończył swoje przemówienie, które co roku było takie same i ociekało samouwielbieniem i przedstawił wszystkim Ceri, która energicznie wstała i równie energicznie weszła na mównicę.

- Przystąpmy do losowania! Panie mają pierwszeństwo!

   Opiekunka podeszła do kuli z nazwiskami dziewcząt, wyciągnęła karteczkę i wróciła na mównicę.

Bogowie, jeśli istniejecie, żebym to nie była ja. Ani Melody.

  - Bohaterką dzisiejszego dnia zostaje… - Ceri prowokująco powoli wygładziła papierek, a wszyscy obecni wstrzymali oddech, a Marion zacisnęła dłonie w pięści – Marion Violetson!

Przykra lekcja na dziś. Bogowie, nawet jeśli istnieją, mają wszystkich głęboko w dupie.

- No chodź tu do nas, szczęściaro – zawołała radośnie opiekunka trybutów, a Violetson miała cholerną ochotę ją zamordować. Niestety musiała zaniechać tej straszliwej zbrodni. Nie uśmiechała się jej pogawędka z Grapesem, Głównym Siódemki, który był równie, a nawet bardziej popierdolony niż burmistrz Greene.

  Niechętnie ruszyła w kierunku sceny. Stanęła po prawej stronie opiekunki, niestety tyłem do zwycięzców.

- Teraz pora na panów! - zawołała znowu Ceri. Podreptała do puli z nazwiskami chłopców, włożyła do niej dłoń i wyciągnęła jeden z losów. Wróciła na mównicę i rozwinęła karteczkę. - Naszym drugim szczęściarzem jest... - urwała na chwilę, żeby stworzyć napięcie - John Camber!

   John Camber... Niestety Marion znała go za dobrze. Był jednym z dwóch pachołków Jacoba Hunta, który całkowicie przypadkiem został zamordowany rok temu przez Natashę Moore. Jak tu nie kochać bardziej tej dziewczyny. Hunt był znienawidzony w całym dystrykcie, równie mocno co burmistrz i Główny, co nikogo nie dziwiło, bo pasją tego gnojka było znęcanie się nad innymi, a Camber mu w tym pomagał, co prawda nie miał wyboru, ale to nikogo to nie obchodziło. Miał chłopak po prostu fatalny gust i żył właśnie w Siódemce. Podobnie jak Marion.

________________

No witam. Długo mnie tu nie było. Wiem. Powodów jest sporo. Jednym z nim było to, że historia, którą pisałam, przestała mnie satysfakcjonować. Potrzebowałam trochę czasu, żeby przemyśleć wszystko i zacząć od nowa. I oto jestem.

Standardowo zostawcie komentarz. Zawsze miło jest potem poczytać wasze opinie. Odsyłam was do historii Natashy. Może jak ja wróciłam, to Toćka również wróci. Zobaczymy.

Trzymajcie się ciepło. Do zobaczenia już niedługo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz