czwartek, 18 lutego 2021

Rozdział II ~ Obiecanki cacanki


- Są jacyś ochotnicy? - zapytała Ceri, kiedy John wszedł na scenę i stanął po jej lewej stronie.
No jasne. Vogue była pewnie święcie przekonana, że wszystkie dzieciaki w Dożynkowym wieku rzucą się na estradę, żeby zginąć ku uciesze Kapitolu. To nie Dwójka, paniusiu. Tu nikt nie jest tak głupi.
- Oto dumni reprezentanci Dystryktu Siódmego! Podajcie sobie ręce! - zawołała Ceri.
    Po zakończonych Dożynkach opiekunka zaprowadziła tegorocznych, jak lubiła o nich mówić, szczęściarzy do Pałacu Sprawiedliwości. Jeden ze Strażników Pokoju (wbrew nazwie nie byli zbyt pokojowi) zabrał Violetson do bogato ozdobionego pomieszczenia. Nie mając nic ciekawszego, usiadła na kanapie i czekała na wyrok.
 
  Nie musiała długo czekać. Ledwo usadziła się, drzwi otworzyły się i do pokoju weszli rodzice dziewczyny. W milczeniu usiedli obok córki i objęli ją czule. Słowa nie były potrzebne. I co mogli powiedzieć? Że widzą się po raz ostatni? Że wszystko będzie dobrze? Bzdury. Nic już nie będzie dobrze.
  Minęło może dwie, trzy minuty, kiedy usłyszeli opryskliwy głos Grapesa:
- Koniec tych czułości. Wynocha! Następna! Szybciej! Nie mam całego dnia!
Marion pożegnała się szybko z rodzicami. Żadne z nich nie miało ochoty na konfrontację z Głównym.
  Kolejną osobą była Melody, która po prostu stanęła nad Violetson.
- Nie mamy zbyt wielu czasu - zaczęła - Po... prostu wróć, dobrze? Żywa. Nie zniosę straty kolejnej ważnej dla mnie osoby... nie po tym... - głos jej się załamał. 
  Marion doskonale wiedziała, że jej przyjaciółka ciężko zniosła śmierć swojego brata, Emila. Ledwo udało się jej po tym pozbierać. Przez całe sześćdziesiąte siódme igrzyska trzymała się nadziei, że znowu go zobaczy, jednak nie mogła się pozbyć uczucia, że w dniu Dożynek widzieli się po raz ostatni.
- I mam coś dla ciebie - w końcu się odezwała, ale w tej samej chwili znów rozdarł się Główny:
- Koniec czasu! Kurwa! Koniec tego dobrego!
Melody przewróciła oczami, wcisnęła jej coś do ręki i wyszła. Jak widać obecność Grapesa źle wpływała na wszystkich.
Marion znowu została sama. Nie spodziewała się już nikogo więcej.
 Spojrzała na rzecz, którą wcisnęła jej przyjaciółka. To był wisiorek z siekierą, ten sam, który Emil miał na swoich Igrzyskach. 
Drżącymi dłońmi zapięła na szyi łańcuszek i wiedziała, co powinna zrobić; wziąć się w garść i wygrać. Miała przecież dla kogo, prawda?
- Mel, obiecuję, że wygram i pomszczę cię i Emila - szepnęła, zaciskając palce na naszyjniku.
    Jeszcze przez parę minut siedziała sama. W końcu pojawiło się tornado entuzjazmu znane bliżej jako Ceri.
- Chodź szczęściaro - zapiszczała i uśmiechnęła się szeroko, a Marion miała ochotę ją utłuc.
    Przy wyjściu z Pałacu Sprawiedliwości (ze sprawiedliwością to nie wiele miało wspólnego) dołączył do nich John oraz mentorzy i wszyscy wsiedli do samochodu. 
     Dotarcie na dworzec zajęło im w miarę szybko. Natomiast przepchanie się do pociągu przez tłumy ludzi trochę trwało.
   Stali jeszcze przez kilka minut w drzwiach pociągu, żeby jak to określiła Vogue "pokazać się ludziom". Na szczęście dla resztek cierpliwości Marion, to nie trwało zbyt długo i w końcu pociąg ruszył.
   Violetson z radością pozbyła się Ceri. Dla niej kobieta była kłębkiem niepohamowanej radości, czego dziewczyna zupełnie nie rozumiała. Jak można się tak ekscytować, kiedy dzieciaki, które w większości gówno wiedziały o życiu, szły na śmierć? Ale przy ludziach, którymi miała wcześniej do czynienia była gdzieś pomiędzy kokardami do włosów a tęczą.
     Zamknęła się w pokoju, który jej przydzielono na podróż. Miała całą godzinę tylko dla siebie i nie zamierzała jej zmarnować. 
      Wzięła prysznic. Co prawda kąpała się już dzisiaj, ale nie zawsze miało się okazję myć się w ciepłej wodzie. Spędziła w kabinie ponad pół godziny, rozkoszując się ciepłą wodą. Umyła nawet włosy.
  W końcu stanęła owinięta w ręcznik przed wielką szafą i po długich rozmyślaniach, wybrała zieloną bluzkę oraz długie czarne spodnie. Nad butami zastanawiała się chwilę i założyła buty na niewielkim obcasie, bo nie miała zamiaru złamać nóg przed Igrzyskami. Lekko mokre włosy związała w kucyka. Zerknęła na zegar wiszący na ścianie. Miała jeszcze dziesięć minut do kolacji. Bała się tego cholernie. Sama nie wiedziała, co przerażało ją najbardziej.
  Wzięła głęboki oddech.
Dam radę. To tylko kolacja. I będzie na niej Natasha... Zamknij się, Violetson
  Uśmiechnęła słabo się do swoich myśli i w końcu poczuła się wolna. Od strachu, co się stanie, kiedy jej uczucia wyjdą na jaw. Dystrykt Siódmy nie był dobrym miejscem dla takich jak ona. Nie była już Siódemce, mogła wreszcie poczuć chociaż trochę sobą.
Doskonale wiedziała, że nie ma szans na odwzajemnienie tego kuriozalnego uczuciu, nie tam stąd pochodziła. A poza tym Natasha miała chłopaka, co prawda zdaniem Marion nijakiego i bez charakteru, ale jednak miała, a Violetson nie należała do osób, które budują swoje szczęście na nieszczęściu innych. Więc po prostu adorowała po cichu Moore. I liczyła, że kiedyś jej to przejdzie. Musiało, ale jak przekonała się później, los jest złośliwą suką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz